Ponieważ bezpośredni (no prawie bezpośredni) autobus odjeżdżał z Cusco dopiero wieczorem postanowiliśmy że pojedziemy do południa z przesiadkami. Najpierw pojechaliśmy do Abancay. I tak zaczęła się nasza podróż z przygodami. W trakcie podjazdu na 3900 zepsuł się nasz autobus, zgasł i nie chciał odpalić, po kilkunastu minutach udało się odpalić ale po przejechaniu kilku kilometrów sytuacja się powtórzyła i tak jeszcze kilka razy aż dokulaliśmy się na szczyt, a z górki już było wszystko ok. W Abancay złapaliśmy busa do Andahuaylas, było już po zmroku, kilka kilometrów za miasteczkiem nasz kierowca zatrzymał się żeby zabrać jeszcze jedną pasażerkę i cofając po nią potracił ja i wpadł do rowu. Musieliśmy wrócić do miasta najpierw do przychodni pod która wjechał jeszcze w barierki a potem do szpitala. Tam stwierdziliśmy ze Sławkiem że ściągamy nasze bagaże z dachu i dalej z tym kierowca nie jedziemy. Wróciliśmy na terminal i znaleźliśmy nowego busa niestety zanim się zapełnił było 9 a do Andahuaylas dojechaliśmy po 1 w nocy. Zastaliśmy zamknięty terminal i czekaliśmy do 3 pod brama aż otworzą. Rano okazało się że wszystkie miejsca w autobusach są zajęte znaleźliśmy dwa ostatnie miejsca w małym busie. Gdy już mieliśmy wsiadać kierowca odjechał mówiąc że zaraz wróci, na jego miejsce przyjechał co prawda nowszy bus ale bez bagażnika a wszyscy mieli bagaże, w końcu wrócił stary bus ale i tak wyrzucili jednego gościa bo miał za dużo bagaży. Jak już ruszyliśmy okazało się że nasz kierowca ma zapędy rajdowe i gnał po tych szutrowych drogach jak szalony, wyruszyliśmy w droge jako ostatni a do Ayacucho dojechaliśmy jako pierwsi. I gdyby nie przymusowy postój 1,5h z powodu remontu Curva del Diablo gdzie reszta nas dojechała mielibyśmy pewnie z 2h przewagi.